PWM

Wyszukiwanie zaawansowane

Aktualności

Krzysztof Knittel KOMPOZYTOREM MIESIĄCA w marcu

Krzysztof Knittel KOMPOZYTOREM MIESIĄCA w marcu
2018-03-06

W marcu zapraszamy w niezwykłą podróż, której przewodnikiem jest Krzysztof Knittel. Kompozytor opowiada o postaciach, miejscach i sprawach Jemu najbliższych, najdroższych i najważniejszych. Alfabet kompozytora jest lekturą wymagającą skupienia. Skłania do refleksji i zachęca do zgłębiania poruszanych tematów.

Bon voyage!

 

 

Jakie słowa, pojęcia, jakie imiona i nazwiska przywołują w pamięci kolejne litery alfabetu? Moich mistrzów, twórców wielkich dzieł muzycznych, przyjaciół, imiona moich dzieci i wnuków, a może tytuły utworów? Zapisuję to wszystko…

 

A jak Antonia Alban Juarez,

moja najmłodsza wnuczka, dziecko José Manuela i mojej córki Ani Knittel. Ani, która chyba dzięki opiece nad Antosią polubiła wreszcie krótsze i bezpieczniejsze podróże, niż najtrudniejsze szlaki snowboardowe w Himalajach czy podróż małą łódką podczas tajfunu z najdalszej wyspy Filipin do Manili… A przy okazji to będzie dla niej wytchnienie od ciężkiej harówki, jaką miała projektując wszystkie ubrania w swojej firmie Cahlo (Cahlo Rebel Ladies Crew)… Pierwszą literę alfabetu kojarzę też z wymyślonym dwanaście lat temu festiwalem muzyki improwizowanej ad libitum, który szczęśliwie odbywa się do dzisiaj, no i oby tak dalej; A to są również Awakenings czyli Przebudzenia, balet wg. scenariusza Piotra Bikonta opartego na historii opisanej przez lekarza Olivera Sacksa – w tym spektaklu nasz zespół Pociąg Towarowy towarzyszył postaciom „przebudzonych”, stworzonym przez choreografa Stasia Wiśniewskiego i przez zespół Polskiego Teatru Tańca z Poznania w 1998 roku, a rok później przez grupę francuskich tancerzy z Lyonu; wreszcie A to Amator Krzysztofa Kieślowskiego, moja pierwsza muzyka do filmu fabularnego.

 

B jak Piotr Bikont,

czyli mój najbliższy przyjaciel, z którym pracowałem przy różnych okazjach przez ponad ćwierć wieku; ta litera przypomina mi również o innym przyjacielu, świetnym pianiście i kompozytorze Andrzeju Bieżanie, z którym nagraliśmy wspólną kompozycję elektroniczną pod wzbudzającym powszechne zainteresowanie tytułem Poligamia i zagraliśmy kilka niezależnych koncertów w ponurym okresie stanu wojennego; na B zaczyna się też nazwisko mojego pierwszego profesora kompozycji Tadeusza Bairda i ukochanego pisarza Samuela Becketta, a także tytuł sztuki Becket albo honor Boga napisanej przez Jeana Anhouila i wystawionej w reżyserii Jana Maciejowskiego w Powszechnym w 1969 roku – to była moja pierwsza muzyka teatralna.

 

C jak Chołoniewscy,

bo nie tylko Marek, przyjaciel i muzyczny partner od lat 80., wybitny twórca i profesor krakowskiej Akademii, ale także jego wspaniała żona Krysia i synowie Tomek i Janek, z którymi miałem szczęście współpracować przy kilku projektach internetowych i koncertowych; C to także inna zaprzyjaźniona rodzina Mirka i Joli Chojeckich oraz ich dzieci; C to Elżbieta Chojnacka, która z właściwą sobie pasją, talentem i energią zagrała wielokrotnie napisane dla niej kompozycje – najpierw Histoire III, a potem Koncert klawesynowy; C to również mój teatr instrumentalny Cyrk przyjechał – do tej pory wykonany tylko raz przez zespół MW2 na festiwalu nowej muzyki w Lipsku w 2003 roku; no i wreszcie C to John Cage, którego twórczość i droga życiowa dla niejednego kompozytora mojej generacji stanowiła punkt odniesienia…


D jak Andrzej Dobrowolski,

mój ukochany nauczyciel harmonii (jeszcze w szkole średniej), a potem kompozycji i współczesnych technik kompozytorskich w warszawskiej PWSM; D jak mój związkowy kolega i przyjaciel Krzysztof Droba, z którym przez ponad dekadę spotykałem się w Komisji Programowej Warszawskiej Jesieni, a potem w Zarządzie ZKP; D jak rodzina Dzieduszyckich, z którą jestem zaprzyjaźniony od ponad 30 lat; i wreszcie wielka dama polskiej dyrygentury Agnieszka Duczmal: znamy się od lat studenckich, gdy Agnieszka ze swoja orkiestrą wykonała w świnoujskim amfiteatrze Symfonię niedokończoną Karola Charlesa Kilwatera i na tej samej FAMIE Requiem na ruinach poniemieckich bunkrów tego samego, wymyślonego przez nas autora, a potem, 30 lat później, wraz z wieloma muzykami z tej samej orkiestry, ale już pod nazwą Amadeus wspaniale poprowadziła wykonanie Pasji Mateuszowej w nagraniu dla PR; D to także mój pierwszy kwartet smyczkowy dorikos z kontrapunktem nagranych dźwięków natury i cywilizacji, to także słowo dotykać (węża od środka), czyli dotykowa i dźwiękowa instalacja – labirynt, którą zrobiliśmy wspólnie z Darkiem Kunowskim na wystawie Sztuka współczesna dla wszystkich dzieci w 2003 roku w Zachęcie.

 

E to dla mnie El maale rahamim…

– utwór na chór i orkiestrę poświęcony Żydom zamordowanym w Jedwabnem przez swoich sąsiadów Polaków; E to także Ecsi zdrobnienie imienia świetnego kolegi, wybitnego pianisty Szabolcsa Esztenyi, którego subtelne improwizacje fortepianowe podziwiam od lat; E to również małe grono wspaniałych Europejczyków, z którymi mam zaszczyt współpracować – są to członkowie zarządu European Council of Music; wreszcie na literę E zaczynają się epizody (muzyka baletowa dla Ewy Wycichowskiej), a także Eden – zespołowa kompozycja Pociągu Towarowego do filmowej animacji Andrzeja Czeczota, pełnej symboli i znaków polskiej i europejskiej kultury.

 

F jak free improvisation,

czyli swobodna improwizacja, którą zajmuję się od ponad 30. lat, a słowo 'free' umieściłem także w tytułach kilku moich utworów (free for Windows, free for MacWin); innym ważnym pojęciem na literę F użytym przeze mnie w tytule jest słowo forma A, forma E, zapożyczone z wysłuchanych w latach 70. wykładów o pięknie Władysława Tatarkiewicza; F kojarzę też z filmami, sporo ich było – animowanych, dokumentalnych, a nawet kilka fabuł, ale tak szczerze mówiąc, to muzyka filmowa i teatralna nigdy nie była dla mnie rzeczą najważniejszą w życiu i choć bardzo cenię kilku polskich kompozytorów, którzy piszą świetne partytury teatralne i filmowe, ja tego jakoś nie czuję. Uważam na przykład, że ciekawszą pracą w filmie jest praca realizatora ścieżki dźwiękowej – wiem, że to może być dla niektórych osób kontrowersyjny pogląd, ale tak właśnie myślę – również jako były student, a teraz już emerytowany profesor Wydziału Reżyserii Dźwięku UMFC.

 

G jak Gucio, G jak Glissando, G jak Gerard Grisey

Gucio to mój najstarszy, już sześcioletni wnuk, syn Tomka i Sylwii, właśnie kilka dni temu zaczął swoją pierwszą narciarską przygodę; periodyku Glissando nikomu ze środowiska muzycznego nie muszę przedstawiać, a to co robią młodzi teoretycy uważam za świetne dziennikarstwo muzyczne – to dzięki nim pokochałem muzykę Griseya zapewne równie mocno, jak niejedna osoba z kręgu Glissanda, choć jeszcze bliższa jest mi myśl muzyczna kogoś, kto moim zdaniem silnie wpłynął na twórczość autorów dzieł spektralnych czyli Giacinto Scelsiego; na końcu każdego hasła umieszczam zazwyczaj tytuł któregoś z własnych utworów, a tym razem będą aż trzy – teatr instrumentalny Gluckspavillon dla Kasi napisany dla fantastycznego solisty Zdzisława Piernika, który – oprócz grania na tubie – wykonuje niezwykły performance, coś z pogranicza teatru gestu, pantomimy i koncertu, G to również mój pierwszy spektakl baletowy Głos Kobiecy według poezji Rafała Wojaczka z choreografią Ewy Wycichowskiej, dla której była to pierwsza praca choreograficzna i wreszcie suita granice niczego, też z pogranicza, tym razem różnych gatunków muzycznych – w jej nagraniu, nie opublikowanym do dziś, wzięli m.in. udział Tomasz Stańko, Jan Pilch, Piotr Bikont…

 

H jak Helena Dzieduszycka,

czyli od ponad 30 lat moja partnerka życiowa, której miłości, trosce i racjonalnym poglądom tak wiele zawdzięczam – nie wiem, czy to właściwe miejsce na takie wyznania, ale chcę Ci Helu podziękować za to że byłaś przy mnie przez te wszystkie lata i że jesteś przy mnie, choć wiem, jak trudno jest wytrzymać z takim osobnikiem, który ciągle znika wśród swoich nut, dźwięków, instrumentów, zajmując się muzyką, choćby taką na literę H jak skomponowana wspólnie z Johnem Kingiem The HeartPiece – Double Opera czy utwór dla zespołu Relache z Filadelfii Homage to Charles Ives, wreszcie wspomniana już Histoire III dla Chojnackiej…


I jak instalacje

Choć niewiele ich było, to uważam je za ważne doświadczenie w mojej pracy kompozytorskiej: pierwsza miała nazwę nogi – w 1993 roku wykonał ją Jan Pieniążek, przyjaciel związany od lat z teatrem Akademia Ruchu – to były dwa lasery z rozszczepiającymi światło płytkami pryzmatycznymi, a dwie symetrycznie rozchodzące się po całym pomieszczeniu wiązki czerwonych linii natrafiały na umieszczone na podłodze lusterka, które w różnych kierunkach odbijały promienie lasera, kierując je na fotokomórki maleńkich, zbudowanych przez Janka generatorów dźwięku; przerwanie tych linii powodowało uruchomienie szybkich sekwencji elektronicznych dźwięków, tak, że chodząc, biegając czy tańcząc w ciemnym, lekko zadymionym pomieszczeniu (dym pomagał lepiej widzieć promienie lasera), można było grać na rozścielającej się na ziemi pod stopami świetlnej mandali… dobra zabawa dla tancerzy i dla dzieci; w 2015 roku z kolei, w ramach Małej Warszawskiej Jesieni, znowu z Jankiem i z Krzysztofem Cybulskim ponownie zrobiliśmy coś razem – w Muzeum Rzeźby w Królikarni rozgadały się milczące dotąd rzeźby w zamkniętych zazwyczaj muzealnych magazynach – to był 15-minutowy spektakl (przede wszystkich) dla dzieci pt. Jakby ich nie było czyli bunt w Królikarni

 

J jak Jana, J jak Jagna, J jak jazz

Jana to córka Zosieńki i Michała i wnuczka Jagny, z którą w związku małżeńskim spędziliśmy trudne i dla nas i dla Polski lata osiemdziesiąte i pomimo formalnego rozstania przez cały czas aż do dzisiaj tworzymy chyba dość szaloną, ale radosną patchworkową rodzinę; no a jazzem fascynuję się od lat, słucham, podziwiam wirtuozerię wielu muzyków jazzowych, choć sam nigdy jazzu nie grałem, ale… napisałem np. utwór na trio jazzowe i orkiestrę pt. Lipps, a poza tym występowałem czasami z muzykami jazzowymi – to duża frajda grać z kimś, kto sztukę improwizacji opanował do perfekcji.

 

K jak Kaja, jak Grupa KEW, jak Kawalerowie błotni

Kajusia to moja najmłodsza córka, talent aktorski po dziadku Bogdanie Baerze, a KEW to pierwsza grupa kompozytorska, w której działaliśmy wspólnie z Elżbietą Sikorą i Wojciechem Michniewskim jeszcze w latach 70.; są też Kawalerowie błotni, grupa założona w 2003 przez Jerzego Kornowicza, z którą co roku gramy koncerty w Polsce i zagranicą oraz prowadzimy w Warszawie wielodniowe warsztaty dla pasjonatów swobodnej improwizacji; na literę K zaczyna się również nazwisko Włodzimierza Kotońskiego, mojego profesora kompozycji, dziekana i przyjaciela, któremu zawdzięczam wiele moich zawodowych przygód; K to także inny Włodek – Kiniorski, z którym przez lata jeździliśmy po świecie grając w trio z Markiem Chołoniewskim jako grupa CH&K&K; no i jakże nie przypomnieć tu Johna Kinga, z którym m.in. improwizowaliśmy muzykę do baletu Merce Cunninghama i skomponowaliśmy wspomnianą już The HeartPiece – Double Opera; i na koniec wspomnę też o moim okresie studenckim, kiedy pisałem piosenki dla kabaretu Stodoła, a jedna z nich do tekstu Wojciecha Niżyńskiego zaśpiewana przez Magdę Umer nosi tytuł Koncert jesienny na dwa świerszcze i wiatr w kominie

 

L jak Lutosławski, Lachenmann, Ligeti

Tak, to moi wielcy mistrzowie, a moim przyjacielem na L od czterdziestu lat jest Mietek Litwiński, z którym grałem i gram do dziś w kilku muzycznych formacjach; L to też tytuły kilku moich utworów – oprócz wspomnianej już kompozycji na trio jazzowe i orkiestrę Lipps (od nazwiska wybitnego niemieckiego naukowca Theodora Lippsa, autora teorii estetycznej empatii [Einfühlung]); były jeszcze kompozycje Like a Stone na improwizujący kwartet i chór kameralny, a także low sounds i lapis, utwory na taśmę, które ponad 30 lat temu zostały opublikowane przez Andrzeja Mitana na płytach LP z okładkami zrobionymi ręcznie przez wybitnego twórcę, autora happeningów, instalacji, wspaniałych rzeźb i obrazów Włodzimierza Borowskiego (obecnie te egzemplarze osiągają jakieś niebotyczne ceny dzięki tak pomyślanym związkom plastyki i muzyki).

 

Ł jak Viola Łabanow

– to wulkan twórczej energii, jeśli gdzieś w Warszawie coś się dzieje w zakresie nieformalnej edukacji muzycznej, to zapewne odnajdziemy wśród organizatorów tego wydarzenia nazwisko Violi Łabanow, wybitnego muzyka – klawesynistki i niestrudzonej animatorki, działaczki w najszlachetniejszym sensie tego słowa, założycielki Fundacji Muzyka jest dla wszystkich – Polska Rada Muzyczna, której miałem zaszczyt przewodniczyć przez ponad 10 lat, zawdzięcza jej wydanie książki Standardy Edukacji Kulturalnej i wiele ważnych akcji w obronie edukacji muzycznej w szkolnictwie powszechnym.

 

M jak Matka,

której zawdzięczam tak wiele, że trudno nawet o tym pisać – szczęśliwe dzieciństwo i dorastanie w dobrych warunkach, podróże po świecie, zwiedzanie najwspanialszych galerii malarstwa i koncerty najlepszych solistów i orkiestr, zawdzięczam to Jej i Ojcu, z którym spędziła całe swoje życie, a po jego śmierci w najtrudniejszych chwilach życiowych w moim dorosłym już życiu, Ona, słaba i stara kobieta, pomogła mi przemóc słabości i jeszcze raz dała duchowe oparcie, za które, Mamo, już nigdy nie będę miał szansy się odwdzięczyć, więc mogę Ci teraz i już zawsze, codziennie i do końca, za wszystko dziękować.

 

N jak Niblock, N jak norcet

Phil Niblock, świetny gość, niezwykły autor ogromnej ilości filmów o fizycznej pracy, które pokazuje równolegle z bardzo głośnym odtwarzaniem nagrań swoich jednodźwiękowych kompozycji na różne instrumenty, kilka razy brałem udział w organizowanym przez niego (chyba od lat 70.) we własnym studio na 224 Centre Street festiwalu awangardy; na N jest także tytuł norcet – utworu, do którego materiały powstały w 1978 roku w studio komputerowym Baird Hall czyli departamentu muzyki SUNY w Buffalo, a tytuł wziął się od pierwszych liter opisu zastosowanego procesu technologicznego: n jak natural, o jak objects, r jak recordings, c jak computer, e jak electronics, t jak tape (bo taśma była docelowym nośnikiem w latach 70…); wreszcie N to był Negew, muzyka do wernisażu Ewy Trafnej, która pokazała obrazy namalowane podczas pobytu w Izraelu w okolicach pustyni Negew, a ja zagrałem „muzykę pustyni”, znając ją wyłącznie z opowiadań Ewy, ze zdjęć i obrazów, podobno klimat był odpowiednio gorący… ten „pustynny” utwór grałem też w innych, chłodniejszych klimatach.

 

O czyli dwie Olgi

a zarazem dwie śpiewaczki – dla Olgi Szwajgier napisałem trzy Pieśni bez słów, w których partii śpiewu towarzyszył akompaniament po części elektroniczny, a częściowo oparty na nagraniach efektów dźwiękowych i głosów moich dzieci; dwanaście lat później współpracowałem z Olgą Pasiecznik przy wcześniej wspomnianej The HeartPiece – Double Opera, utworze skomponowanym przez dwóch kompozytorów – nowojorczyka Johna Kinga i mnie – do sztuki niemieckiego dramaturga Heinera Müllera Herzstück mieszczącej się na połowie jednej strony maszynopisu; Olga znakomicie się odnalazła w tej niezwykłej formie podwójnej opery o miłości, tworzącej wielobarwną mozaikę muzycznych myśli, różnych wątków i tematów: za to utwór na O czyli O tym czego nie ma to złożona ze słownych instrukcji, więc wymagająca umiejętności improwizowania, dwustronicowa partytura dla młodzieży z lubelskiej średniej szkoły muzycznej – została ona wykonana po dwóch dniach prób pod batutą jednego z uczniów na koncercie w Radiu Lublin w ramach Roku Johna Cage’a w 2012 roku.

 

P jak Performance synestetyczny z Anną Bauer, ale także…

P jak Pasja (Męka Pańska wg. św. Mateusza), jak dwie Partity, jak Psalmy (Z głębokości wołam do Ciebie, Panie…), jak Pamiętnik z powstania warszawskiego skomponowany do powstańczych wspomnień Mirona Białoszewskiego, a także jak muzyka elektroniczna poko i jak instalacja pory roku (przedstawiona m.in. w 2009 roku w Zachęcie na wystawie Inwazja Dźwięku) – mnóstwo tych utworów na literę P, no i zaczynam się zastanawiać, co z tego całego dorobku będzie miało znaczenie dla następnych pokoleń, czy i co ktokolwiek będzie pamiętał, taki pesymizm mnie ogarnął, że zastanawiam się nawet, czy ta zabawa z alfabetem ma sens, więc zostawiam utwory i wspomnę o przyjaciołach, bo to zawsze ma sens i przywołuje ważne chwile w życiu; więc najpierw Józef Patkowski, założyciel i wieloletni dyrektor Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia a także Studia Muzyki Elektroakustycznej w Akademii Muzycznej w Krakowie, współtwórca Res Facta, wybitny muzykolog, a dla mnie przyjaciel, który w trudnej chwili zaoferował mnie i mojej pierwszej żonie Weronice mieszkanie w swoim domu na Kaliskiej, gdzie spędziliśmy ponad rok prowadząc wspólne gospodarstwo i przegadując wiele godzin w słynnej kuchni Józefa, który uwielbiał gotować dla przyjaciół; inny wielki przyjaciel to Jan Pieniążek, z którym stworzyliśmy kilka zabawnych instalacji dźwiękowych, jak wspomniane już nogi, jak przejście, rzeźba radiowa czy disco; i wreszcie Jacek Partyka – mój najbliższy współpracownik w studio komputerowym Akademii Muzycznej w Łodzi, kompozytor i pedagog, znakomicie przekazujący wiedzę o współczesnych muzycznych programach komputerowych.

 

Q jak Qub,

czyli instalacja interaktywna, którą zbudowaliśmy wspólnie z Markiem Chołoniewskim, Maciejem Walczakiem i Piotrem Sychem na dziedzińcu UMFC w Warszawie w 2010 roku podczas festiwalu Warszawska Jesień; Piotrze, dziękuję za Twoje „okna MIDI”!

 

R jak Rodzina

i nie ma to jak rodzina, a bywało tak, że na kolejne święta spotykało się w naszych domach po 20-25 osób; no i oczywiście jak rodzina, to duża i znowu myślę o moich przyjaciołach, o Ryśku Piegzie, o Magdzie Radziejowskiej, Andrzeju Rakowskim, Andzie Rottenberg, a gdy tak o nich myślę, to uświadamiam sobie, ile im zawdzięczam…; zrealizowałem też kilka utworów na literę R, a wśród nich w latach 70. kompozycję na taśmę Robak Zdobywca (The Conqueror Worm – według wiersza Edgara Allana Poe pod tym samym tytułem), a w latach 90. wspólnie z Jankiem P. instalację rzeźba radiowa pokazywaną w Krakowie i Poznaniu oraz na Sommerakademie Trebnitz/Brandenburg w Niemczech performance – instalację Raum der Begegnung;

śmieszny ten mój alfabet – mam wrażenie, że opowiadam całe swoje życie metodą Twittera, każda postać, utwór, temat w 140 znakach, jak tutaj.


S jak Krzysztof Szlifirski, S jak Bogusław Schaeffer

Krzysztof od wielu lat był dla mnie wzorem pedagoga, a całym swoim życiem dawał przykład, który starałem się naśladować; z kolei Bogusław Schaeffer wśród polskich kompozytorów był dla mnie wzorem twórcy wiecznie poszukującego i eksperymentującego w różnych gatunkach muzyki i teatru; wśród moich przyjaciół jest też Tadeusz Sławek, improwizujący poeta – razem z Mietkiem Litwińskim i Bogdanem Mizerskim zagraliśmy szereg koncertów oprawiając w dźwięki wiersze Tadeusza lub jego znakomite tłumaczenia poetów anglojęzycznych, m.in. Williama Blake’a; w dziedzinie improwizacji dużo mi dała współpraca w kilku projektach z Tomaszem Stańko, na przykład pierwsza z cyklu sonat da camera powstała z myślą o Tomku; sporo jest też innych moich utworów na S, najnowszy to opera Sąd Ostateczny do libretta Mirka Bujko wystawiona w gdańskiej Operze Bałtyckiej w listopadzie 2017, był także balet Szatan w Goraju wystawiony w 1994 roku w Filadelfii, oczywiście w choreografii Ewy Wycichowskiej, była też instalacja – performance społeczne-aspołeczne, a także muzyka i dźwięk do telewizyjnego filmu z 2001 roku o wydarzeniach w Jedwabnem – Sąsiedzi Agnieszki Arnold.

 

T jak Tomek, T jak Philippe Torrens

Tomasz Knittel czyli mój syn ostatnio zrobił piękny, wzruszający film dokumentalny pt. Uniwersam Grochów, piękne kadry, doskonały scenariusz i montaż, jest autorem filmów dokumentalnych, takich jak From Podserednieje with Love, Dobry wieczór, Opole! – w ubiegłych latach reżyserował takie programy telewizyjne, jak Kultura, głupcze czy Gwarancje Kultury (a ja niedawno usłyszałem pytanie, czy jestem ojcem Tomka… hmm, do tej pory było na odwrót :D); no a Philippe Torrens to mój paryski przyjaciel, poznaliśmy się, gdy jako dziennikarz muzyczny odwiedził Studio Eksperymentalne PR, gdzie akurat pracowałem i zaczęła się przyjaźń trwająca do dziś; Toccata to była moja pierwsza próba zapisania improwizacji dyrygowanej chociaż tylko w części partytury orkiestrowej – NOSPR poradził sobie z tym bez problemu, więc po kilku latach użyłem innej już metody improwizacji dyrygowanej o nazwie conduction stworzonej przez Lawrence Butch Morrisa w ostatniej części Partity I na saksofon i orkiestrę i znowu orkiestra NOSPRu pod batutą José Maria Florêncio zagrała to tak, jakby nic innego nie robiła od lat.

 

U jak Uczniowie

Uczyć zacząłem dość późno, a tych, którzy studiowali u mnie kompozycję nie było wielu Franek Araszkiewicz (AM w Krakowie), Kuba Krzewiński (AM w Łodzi), Marzena Majcher i Agata Kurzyk (studia podyplomowe na UMFC w Warszawie), ale tych, którzy ze mną zaczynali pracę w studio komputerowym, było znacznie więcej – cieszą mnie sukcesy wszystkich moich byłych studentów, gdy co pewien czas docierają do mnie jakieś dobre wiadomości na ich temat – trzymam za Was kciuki! Co jeszcze na U? Może 5 utworów na wiolonczelę i fortepian albo utwory w starym stylu – muzyka bardzo konkretna… Ale przede wszystkim Magda Umer, z którą połączyło mnie kilka piosenek, tak pięknie, delikatnie i mądrze przez nią śpiewanych, z uczuciem i lekkością, sprawiającą wrażenie pewnego dystansu, ale to złudzenie, bo Magda w swoje śpiewanie wkłada całe serce…

 

V jak Vagante,

czyli kompozycja na czworo solistów, orkiestrę i sześciokanałową partię elektroniczną, wykonana na Warszawskiej Jesieni przez Kwartludium i Polską Orkiestrę Radiową pod batutą Daniela Gazon – temu utworowi, w którym muzycy rozmieszczeni byli naokoło publiczności, a partia elektroniczna była odtwarzana z sześciu głośników umieszczonych nad głowami słuchaczy, towarzyszyły obrazy video stworzone przez VJa Miłosza Łuczyńskiego.

 

W jak Warszawska Jesień

Trudno, żebym nie wspomniał tu o festiwalu, którego dyrektorem i szefem Komisji Programowej byłem przez kilka lat (1995-98) – nota bene był to finansowo najtrudniejszy okres dla festiwalu i dla jego organizatora czyli Związku Kompozytorów Polskich, ale udało się jakoś wyjść z lat 90. obronną ręką i dzisiaj kolejni ministrowie kultury nie mają chyba już żadnej wątpliwości, że jest to wydarzenie muzyczne i kulturalne o światowej randze (o czym my, kompozytorzy szczególnie znając tego typu wydarzenia w Europie i na świecie, wiedzieliśmy od dawna); współpracy z Joanną Wnuk-Nazarową festiwal wiele zawdzięcza, zarówno w okresie, kiedy była ministrem kultury, jak i wkrótce potem, gdy zdecydowała się podjąć obowiązki dyrektora NOSPR-u, ta przepiękna nowa sala koncertowa to też jej zasługa, podobnie jak szereg sukcesów artystycznych orkiestry w ostatnich latach; a teraz powrót do czasów studenckich i moich „juweniliów”, do mini-opery beatowej z 1969 roku wystawionej przez klub Stodoła, w którym m.in. występowali Elżbieta Jodłowska i Tadeusz Gumplowicz, nasz spektakl nosił tytuł Wilkołak, a muzykę napisałem do średniowiecznego poematu Marie de France pod tym właśnie tytułem, no i zaprezentowaliśmy go na festiwalu FAMA w Świnoujściu zdobywając pierwszą nagrodę i wyprzedzając renomowane studenckie teatry (przypuszczam, że ten średniowieczny, w pewnym sensie bezpieczny temat odgryzienia nosa wiarołomnej małżonce mógł wpłynąć na decyzję jurorów, którzy być może lękali się komentarzy i aluzji politycznych w innych przedstawieniach, szczególnie po wszystkim, co wydarzyło się na wyższych uczelniach w 1998 roku, więc dali pierwszą nagrodę tej muzycznej zabawie, ale my – może naiwnie – byliśmy wówczas dumni z tego sukcesu).

 

Z jak Zosia, jak Zarębski, jak ZKP

I wreszcie ostatnia litera, a tu na pierwszym miejscu moja córka Zosia Knittel, kulturoznawca, dziennikarka, wysoko ceniony instruktor pilatesu, która – podobnie jak ja – od dziecka lubiła karty i pasjanse, więc ulubionym naszym odpoczynkiem po zimowych nartach, były gra w karty i pasjanse; Krzyś Zarębski to przyjaciel od czasów studenckich koncertów, gdzie zdarzała się współpraca ludzi z ASP i PWSM, a Krzyś układał liście lawendy i szczypiorek na klawiaturze fortepianu oraz „zamrażał” nasze dźwięki w efektownych bryłach lodu… wróciliśmy do wspólnych projektów z Krzysiem dopiero w latach 90. i była to przede wszystkim jego na żywo tworzona scenografia do The HeartPiece – Double Opera, ale też były późniejsze prace, jak choćby przedstawione na lubelskim Europejskim Festiwalu Sztuki Performance w 2004 roku Weather Reports (z udziałem Zosi i moim); no i moja ostatnia pozycja na Z Związek Kompozytorów Polskich, gdzie w latach 1999-2003 pełniłem zaszczytne obowiązki prezesa tej niewielkiej, ale jakże dostojnej społeczności.

 

 

© PWM / fot. Bartek Barczyk

Katalogi Wydawcy Agenci